Wywiad Michała
Poniżej zamieszczam wywiad mojego ucznia, przeprowadzony na zaliczenie jednego z przedmiotów jego studiów na kierunku „Nowe Media” Akademii Mazowieckiej w Płocku.
POCZĄTKI TWÓRCZOŚCI – WYWIAD Z KRZYSZTOFEM KRALKĄ
AKADEMIA MAZOWIECKA W PŁOCKU – MICHAŁ PIETRZAK
JAK WYGLĄDAŁY PROFESORA POCZĄTKI?
Urodziłem się w małym miasteczku, w Międzylesiu na Dolnym Śląsku, gdzie nie było ani szkoły muzycznej, ani żadnej możliwości muzycznego kształcenia się. Zaczynałem tradycyjnie, jak większość młodych ludzi w latach sześćdziesiątych, od akordeonu. Na akordeonie skończyłem Szkołę Muzyczną Pierwszego Stopnia w Bystrzycy Kłodzkiej. Później chodziłem jeszcze do Średniej Szkoły Muzycznej w Pabianicach, ale jej nie skończyłem, bo zaczął mnie bardziej interesować saksofon i muzyka jazzowa. Miłością do jazzu zaraziła mnie nauczycielka biologii – Bogusława Hoffman. Ona pokazywała nam pierwsze płyty Armstronga i innych jazzmanów. W owym czasie muzyka jazzowa była nie tylko niepopularna, lecz nawet lekko zakazana. W akademiach muzycznych nie wolno było grać, a nawet słuchać jazzu. Bywało, że wylatywało się z akademii za granie jazzu. Jazz był muzyką imperialistycznego, kapitalistycznego zachodu, u nas niezbyt tolerowaną. Pierwsze festiwale jazzowe, najpierw w Sopocie, potem Jamboree w Warszawie, przypadły na czas mojej młodości. To były właściwie pierwsze jaskółki muzycznej kultury zachodniej, nie tylko w Polsce, ale w także w pozostałych krajach demokracji ludowej.
CZY KIMŚ SIĘ PROFESOR INSPIROWAŁ JAK ZACZĄŁ PROFESOR GRAĆ NA SAKSOFONIE?
Trzeba wiedzieć, że myśmy nie mieli ani żadnych nut, ani nagrań. Jedyne nuty muzyki jazzowej jakie miałem, to odbite w powielaczu ragtimy Scotta Joplina. Wiedzę o muzyce czerpaliśmy z Radia Luksenburg. Później pojawiały się inne sposoby. Dla przykładu, świetne wydawnictwo płytowe “Biały kruk czarnego krążka”. Były to płyty gramofonowe z muzyką jazzową. Nie można było liczyć na reedycje płyt wielkich wydawnictw, bo były zbyt drogie. Wydawano na płytach takie utwory, na które nie obowiązywały prawa autorskie, albo płyty jazzmanów trzeciego sortu. Czasami zdarzały się perełki. Dla przykładu, wydano na płycie polski koncert Stana Getza, światowej sławy saksofonisty. Jedną z pierwszych płyt jaką miałem była płyta Juliana Cannonballa Adderleya, także Johna Coltrane. Słuchałem Jimmy Watersa, Toma Scotta. Było jeszcze paru znanych muzyków, którzy zezwalali na reedycję swoich płyt w bloku wschodnim. Tym, którzy kolekcjonowali nagrania udawało się kupić płyty raz, dwa razy w miesiącu. Pamiętam, że prężne działało wydawnictwo czeskie i węgierskie, ale po te płyty trzeba było jechać z Międzylesia do Warszawy.
SKĄD WYNIKAŁA DETERMINACJA PROFESORA ŻEBY STAĆ SIE TAK DOBRYM MUZYKIEM?
Upór i zawziętość to cechy wszystkich młodych ludzi, którzy chcieli do czegoś dojść w tamtych czasach. Ja nie byłem wyjątkiem. Jeżeli chodzi o muzykę jazzową, to nie było wtedy nauczycieli i każdy musiał uczyć się samemu, popełniając przy tym miliony błędów. Ja popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy. Dzięki temu, teraz jest mi łatwiej nauczać, bo rozumiem skąd biorą się błędy uczniów. W tamtych czasach nie było gdzie ćwiczyć. Większość ludzi mieszkała w blokach, było mało domów. W blokach raczej ciężko było ćwiczyć na głośnym saksofonie. Popularne było granie do szafy z ubraniami, albo wynajmowanie do ćwiczeń jakichś kotłowni w budynkach. Sprawa zmieniła się nieco na studniach, ale wtedy mieliśmy sporo zajęć i ciężko było pogodzić z nimi wielogodzinne ćwiczenia. Był czas, kiedy ćwiczyłem po osiem godzin dziennie. Jeżeli miałbym doradzić młodym saksofonistom, którzy chcą zostać profesjonalistami, to najlepiej jest ćwiczyć trzy razy dziennie po dwie godziny.
JAK WSPOMINA PROFESOR SWÓJ PIERWSZY JAM SESSION, NA KTÓRYM PROFESOR ZAGRAŁ?
Mój pierwszy jam był wielkim sukcesem. Studiowałem w Łodzi i tam grałem w zespole jazzowym. Nie przypominam sobie żebym grał wtedy jakieś jam session. Po prostu nie miałem do tych jamów dojścia i zresztą nie było ich wtedy wiele w Łodzi. Pojawiły się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wybrałem się kiedyś do Wrocławia z saksofonem, do klubu studenckiego “Pałacyk”. Tam był taki zespół, Funk Factory, który organizował jam session. Nie wiem co się u mnie wtedy wydzieliło, ale to był jeden z najlepszych jamów w moim życiu. Wszystko mi wychodziło. Wracałem z niego jako bohater, tym bardziej że byłem tam z moimi kolegami i innymi muzykami z Wrocławia i z Kłodzka. Nigdy więcej takiego sukcesu i takiej wielkiej chwały na jamie nie udało mi się już powtórzyć. Później grałem wiele jamów, na przykład na warsztatach jazzowych w Chodzieży, w Niemczech i w różnych innych miejscach, ale tamten jam we wrocławskim “Pałacyku” utkwił mi szczególnie w pamięci.
JAKIE WYDARZENIA ZAPADŁY PROFESOROWI NAJBARDZIEJ W PAMIĘCI?
Mam wiele takich momentów. Na pewno jednym z najważniejszym był udział w festiwalu Jazz Jamboree, wówczas jednym z najpoważniejszych festiwali jazzowych w Polsce. Pamiętam występy w filharmoniach, występy na różnorodnych festiwalach. Dobrze wspominam również współpracę z chórem Pueri Cantores. Kiedy po studiach przyjechałem do Płocka i podjąłem prace w POKiSIE, wtedy zacząłem także współpracę z prowadzonym przez księdza Henryka Seweryniaka zespołem Vox Clamantis. Był to zespół muzyki sakralnej przy parafii świętego Jana Chrzciciela, który składał się z amatorskich wokalistów i instrumentalistów. Napisałem kilka aranżacji i utworów do tekstów księdza Henryka Seweryniaka. Skład zespołu wyewoluował do kwintetu wokalnego. Trzeba powiedzieć, że zespoły muzyki sakralnej przy parafiach były w owym czasie bardzo popularne. Kościół przejmował rolę opozycji politycznej, a życie kulturalne przy kościołach było intensywne. Wtedy, takimi „mistrzostwami polski” dla zespołów muzyki kościelnej był konkurs Cantate Deo w Gliwicach, gdzie udało nam się zdobyć pierwszą nagrodę. Trzeba przyznać że konkurowaliśmy z poważnymi ludźmi, na przykład ze studentami i wykładowcami Akademii Muzycznej w Katowicach. Tradycją tego konkursu było, że zwycięzca zostaje zaproszony na koncert laureatów w kolejnej edycji konkursu. Nas jednak nie zaproszono. Było to dla nas dosyć przykre, ale widocznie uznali, że nasze zwycięstwo było przypadkowe. Zatem jeszcze raz stanęliśmy do konkursu, który ponownie wygraliśmy. I od tej pory zaczęło się już sukcesywne zapraszanie nas na koncert gwiazd czy laureatów konkursu. Muszę dodać, że w Vox Clamantis działało wielu fajnych ludzi, z których większość osiągnęło sukces zawodowy.
JAK WSPOMINA PROFESOR WYJAZD Z VOX CLAMANTIS DO PARYŻA?
Jeżeli chodzi o Paryż, to był to dla mnie bardzo ważny wyjazd. Występowaliśmy tam w wielu miejscach, między innymi w katolickiej rozgłośni radiowej Notre Dame, w kościołach. Do tego zwiedzaliśmy zamki nad Loarą, Luwr i Sekwanę z pokładu statku. Dzięki zaangażowaniu księdza Seweryniaka, Vox Clamantis i państwa Michell i Lucette des Buttes, dostałem upragniony i wymarzony saksofon firmy Selmer. Niemożliwy do zdobycia wówczas w żaden sposób instrument był dla mnie niezwykle cenny. Ten saksofon otworzył mi drogę do profesjonalnej kariery saksofonisty i wielu zespołów, między innymi do Big Warsaw Band, z którym spędziłem wiele późniejszych lat. W owym czasie przepustką do gry w takich zespołach było posiadanie profesjonalnego instrumentu, co wcale nie było łatwe. Moja miesięczna pensja wynosiła wtedy tak z 10-20 $, a profesjonalny saksofon kosztował ponad 2000 $. Łatwo więc sobie policzyć, jak bardzo trzeba było sobie na niego zapracować. Co ciekawe, przywiozłem go bez futerału, bo na futerał nie starczyło pieniędzy. Po powrocie do Polski nie wiedziałem jak nosić ten saksofon za 2000 $, ale zamówiłem w Łodzi ciężki, drewniany futerał i jakoś poszło. Nota bene, ten saksofon dostałem z paskiem, który pożyczał ode mnie do występów na festiwalu w Opolu Andrzej Zaucha.
JAKA BYŁA RELACJA PROFESORA Z KSIĘDZEM HENRYKIEM SEWERYNIAKIEM?
Przez wiele lat razem z księdzem Henrykiem byliśmy bardzo blisko. Spotykaliśmy się często, spędzaliśmy wspólne wieczory, kolacje. Dużo czasu poświęcaliśmy na rozmowy na tematy religijne oraz wiele innych. Z upływem czasu jakoś się oddalaliśmy i każdy zajął się swoją działalnością. Ksiądz dostał propozycję pracy w Lublinie, w Warszawie i coraz mniej czasu miał na prowadzenie działalności Vox Clamantis.
JAK PROFESOR WSPOMINA FESTIWAL JAZZ JAMBOREE?
Trzeba wiedzieć, że zanim zagrałem na Jamboree, wiele razy na nim byłem jako uczestnik, jako słuchacz. Po latach, wspólnie z Big Warsaw Bandem, mieliśmy okazję zagrać na Jamboree. Nie tylko dla mnie było to wyróżnienie, ale też dla innych muzyków. Z czasem, ranga festiwalu malała, pojawiały się inne, lokalne festiwale jazzowe. Teraz nie wiem nawet czy nawet się to jeszcze odbywa.
JAK PRZEBIEGAŁA PROFESORA WSPÓŁPRACA Z BIG WARSAW BAND?
Moja praca w Big Warsaw Band rozpoczęła się od jazzowego opracowania suity “Peer Gynt”, z którą zagraliśmy cykl koncertów i realizację telewizyjną. Dostałem propozycje na czyjeś zastępstwo, ale okazało się, że zostałem na długie lata. Specyfika Big Warsaw Band polegała na tym, że była w nim spora rotacja muzyków. Wielu muzyków wyjeżdżało na kontrakty zagraniczne, na przykład grać na statkach pasażerskich. Były to zwykle wyjazdy półroczne. Przez długi czas grałem w podstawowym składzie, potem wyjechałem do Ameryki, potem znowu grałem, potem znowu wyjechałem do Ameryki. Graliśmy kilka koncertów miesięcznie. Dzięki Big Warsow Band zagrałem na wielu wspaniałych scenach, między innymi na festiwalu w Zielonej Górze, na festiwalu piosenki w Opolu, na festiwalu Złota Tarka no i całej masie innych festiwali oraz programów telewizyjnych. Miałem poczucie udziału w centrum wydarzeń muzycznych kraju, to było otarcie się o największe sceny, najlepsze nagłośnienie, najlepsze oświetlenie po prostu najlepszą sceniczną robotę. I dzięki temu poznałem także wielu wspaniałych artystów.
JAK WSPOMINA PROFESOR WYJAZDY I GRANIA NA STATKACH?
Na kontrakty wyjeżdżałem z ekipą z Poznania, z bardzo dobrymi muzykami. Byli wykładowcami na akademiach muzycznych. Trzeba powiedzieć, że to były czasy, kiedy opłacało się przerwać pracę w Akademii i pojechać na kontrakt na statek. Po powrocie z półrocznego kontraktu miało się pół domu albo samochód. Teraz to nie robi wrażenia, ale wtedy na samochód oszczędzało się całe życie. Grałem z bardzo dobrymi muzykami. To była szkoła profesjonalnego grania, a przy okazji zwiedzanie świata. Za pierwszym razem zwiedzaliśmy wschodnie Wybrzeże Stanów i Karaiby i Bermudy. Kolejny kontrakt to był wyjazd z muzykami z Gdańska. Ten wyjazd wspominam jeszcze przyjemniej. Zwiedzaliśmy różne, egzotyczne kraje, między innymi byłem na Hawajach, w Kolumbii, Meksyku. Z tego kontraktu udało mi się przywieźć pieniądze na pierwszy samochód, który wkrótce mi ukradli.
OPRÓCZ JAZZU, CZEGO PROFESOR JESZCZE PRÓBOWAŁ?
Byłem zapraszany jako saksofonista do grania w zespołach rockowych. Takim zespołem był zespół Rokosz – najbardziej popularny zespół muzyki reggae. Przez jakiś czas muzyka reggae święciła triumfy popularności. Rokosz był to zespół założony w Ostrowie Wielkopolskim, ale poznaliśmy się w czasie nagrania płyty w Łodzi. Potrzebowali saksofonisty, okazało się, że byłem wolny i nagrałem im płytę. Już na sesji okazało się, że zostanę z zespołem. Ten zespół Rokosz, po latach grania muzyki reggae, przekształcił się w zespół – Big Cyc, który gra do dzisiaj pod szefostwem Jacka Jędrzejaka. Z zespołem Big Cyc nagrałem płytę do tekstów Dymnego. Miło wspominam współpracę z tymi muzykami. Do tej kategorii zaliczyć można także wieloletnią współpracę z zespołem Farben Lehre z Płocka.
Jeżeli zajmujemy się wczesną moją działalnością, warto wspomnieć, że prowadziłem też Big Band Eskimo w Łodzi. Z tym big bandem koncertowaliśmy sporo w Łodzi, między innymi akompaniując różnym gwiazdom w cyklicznych występach „Ring”. W zespole grał między innymi Maciej Pawłowski, późniejszy dyrektor muzyczny wielu teatrów i autor scenicznych spektakli musicalowych. Z tego big bandu wyłoniły się małe składy, między innymi kwartet saksofonowy z moim udziałem. Nazywał się Non Liquid oraz Kraltet, na który zaaranżowałem kilka utworów na trzy dęciaki i sekcję rytmiczną. Pamiętam, że wystąpiliśmy z nim na jakimś konkursie dzielnicowym, no i po prostu tak lekko to potraktowaliśmy, że wszyscy sobie pojechali myśląc, że nic z tego nie będzie. Okazało się, że zajęliśmy pierwsze miejsce. Jeszcze z wczesnej działalności w Łodzi można zaliczyć działanie w chórze akademickim w którym śpiewałem i wyjeżdżałem z nimi za granicę oraz śpiewaliśmy na wielu uroczystościach w Polsce. Z tych wyjazdów zagranicznych najmilej wspominam wyjazd do Hiszpanii. Było to w roku 1981 albo 1982 tuż po stanie wojennym i tam pamiętam, że najpierw pojechaliśmy do Barcelony i w momencie, kiedy mieliśmy wracać okazało się, że jakiś chór z Warszawy został w kraju z powodu różnego rodzaju zamieszek, przez co zostaliśmy miesiąc w Hiszpanii. Tych wyjazdów jeszcze było kilka, ale już się rozmywają w czasie.
CO SIĘ DZIAŁO PO SKOŃCZENIU STUDIÓW?
Po ukończeniu studiów w Łodzi, przez rok, mieszkałem we Wrocławiu. Wrocław był wtedy jazzową stolicą Polski. Planowałem z żoną zamieszkać w Łodzi. Po nieudanych próbach szukania sensownego mieszkania, postanowiliśmy zamieszkać w Płocku. Niby, że na chwilę, ale tak jakoś zostało na stałe, co było chyba mądrą decyzją, bo nie lubię dużych miast.
W Płocku zastąpiłem Ryszarda Koska w zespole jazzowym Loft. Z zespołem Loft graliśmy wszystkie lokalne imprezy jazzowe. Dwukrotnie startowaliśmy na konkursie Jazz Juniors w Krakowie, gdzie udało nam się zdobyć nagrody. Koncertowaliśmy także za granicą.
Wypada też wspomnieć o muzyce filmowej. Miałem okazję robić muzykę do filmów, wtedy jeszcze na prostych syntezatorach. Przywiozłem z Ameryki komputer Atari i to było moje pierwsze zetknięcie z muzyką cyfrową, od razu z programem Cubase. To zetknięcie z muzyką cyfrową zaowocowało później produkcją muzyki do filmów i reklam. Warto powiedzieć, że latach dziewięćdziesiątych wyjeżdżałem także do Niemiec, grając w przedstawieniach największego Cyrku Świątecznego w Stuttgarcie, z najbardziej znanymi artystami cyrkowymi świata. Dzięki tym kontraktom cyrkowym, udało mi się zarobić pieniądze na profesjonalne urządzenia do nagrań.
Jeszcze jest jedna bardzo ważna rzecz, o której nie można zapomnieć, czyli moje publikacje i książki. Wtedy, kiedy znudziło mi się granie, zacząłem pisać książki i okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, bo moje „Szkoły improwizacji” oraz późniejsze książki bardzo dobrze się sprzedawały.
Po transformacji ustrojowej w latach dziewięćdziesiątych byłem zatrudniany przez wszystkie płockie rozgłośnie radiowe do tworzenia jingli i reklam dźwiękowych. Myślę, że zrobiłem ponad tysiąc spotów.
DLACZEGO PROFESOR TEGO ŻYCIA ZWIĄZANEGO Z KONCERTOWANIEM NIE KONTYNUUJE?
Były miesiące, w których grałem kilkadziesiąt koncertów. Na miejscu – po szkołach, w weekendy – po Polsce. Nie chce mi się już żyć na walizkach i tułać po hotelach. Przejadło się. Minęły też czasy, kiedy to kupujący bilet decydował o tym co chce oglądać. Teraz publiczność ma całą masę sponsorowanych z podatków, darmowych imprez, dni historii, jarmarków. Koncertów, o których decydują działacze i politycy. Nie chce mi się zabiegać o udział w takich imprezach.
Potrzebę obcowania z muzyką załatwia mi praca w szkole muzycznej i własnym studio nagrań. Co nie zmienia faktu, że może za jakiś czas gdzieś wystąpię. Jak przyjdzie zew.